Aktualności

Janusz M. Stefański o Zbigniewie Seifercie

Zbyszka poznałem w Liceum Muzycznym w Krakowie w roku 1962. Jesteśmy rówieśnikami. Zbyszek urodził sie 7-go a ja 14-go czerwca 1946 roku. On był w klasie trzeciej, a ja w drugiej ... (bo raz siadłem w ogólniaku). W nowej szkole, zacząłem się rozglądać i szukać ludzi, z którymi mógłbym się zaprzyjaźnić i tak znalazłem Zbyszka. On grał na skrzypcach, a ja startowałem na perkusji. Obydwaj marzyliśmy o tym, by oprócz muzyki klasycznej zacząć grać jazz. Zbyszek zaczął z pasją ćwiczyć na saksofonie altowym (bo wtedy jeszcze nie był przekonany, ze potrafi grać jazz na skrzypcach).

Kiedy powstała klasa jazzu, której założycielami byli Alojzy Thomys i Janusz Mroczek, zapisało się do niej kilku uczniów m.in.: Zbyszek, Jan Jarczyk, Jan Gonciarczyk i ja. Tak powstał Kwartet Zbyszka Seiferta. Po lekcjach w Liceum chodziliśmy do krakowskiego jazz-klubu "Helikon”, by sobie pograć i poznać środowisko jazzowe Krakowa.

 Nasza przyjaźń rozwijała się na dwóch płaszczyznach: muzycznej i prywatnej.

To nie przypadek zdecydował, że  właśnie Zbyszek założył kwartet. Posiadał on olbrzymią potencję oraz intuicję muzyczną.

Od początku wiedział w jakim kierunku i na terenie jakiej estetyki chce się poruszać. John Coltrane był dla niego Bogiem...

Kiedy ćwiczył na saksofonie był tak skupiony, że gdyby nawet helikopter wleciał do jego mieszkania, nie przestałby grać. Podziwiałem jego podejście do saksofonu altowego. Grał na tym instrumencie bardzo awangardowo, ostro, gęsto a jego frazy muzyczne były pokręcone jak liny powiązane w potężne węzły. W jego głowie powstawały niesamowite dźwięki, które wyrzucał z siebie z dużą szybkością, tak jakby czuł, że ma mało czasu....

Grał z ogromną ekspresją i tak długo, dopóki nie doprowadził improwizacji do szczytu swoich możliwości.

Jego gra niezwykle mnie inspirowała i pozwalała na odważne rozwijanie mojej własnej koncepcji gry na bębnach.

Po kilku latach gry na saksofonie wrócił do skrzypiec (w Kwintecie Tomasza Stańki). Ta decyzja miała kolosalny wpływ na dalszy rozwój jego kariery.

Nikt, ze znanych mi skrzypków na świecie nie grał tak jak Zbyszek. On grał saksofonowe frazy na skrzypcach, co było jak sam mówił potwornie trudne technicznie. Czasem myślałem, że sobie połamie palce, a skrzypce zapłoną ogniem. Swoim dramatycznym, ale i ciepłym dźwiękiem, piękną melodyką i harmonią wciskał ludzi w krzesła i zmuszał do udziału w jego muzycznej podróży.

Zbyszek posiadał ogromną głębię duchową, był lirykiem i równocześnie twórcą dramatów, człowiekiem o wybitnej inteligencji i wspaniałym poczuciu humoru.

Jego fascynująca osobowość przyciągała mnie coraz mocniej i tak powstała nasza wzajemna przyjaźń.

Lubiliśmy spędzać wspólnie wolny czas, chodzić po górach, spać na sianie, rozmawiać o kobietach… popić, popalić...

W trakcie naszych podróży po Europie był moją prawą ręką. Ja umiałem prowadzić samochód, a Zbyszek czytać mapy.

Lubiliśmy rozmawiać o życiu, które nas otaczało po obu stronach granicy, o  naszych rodzinach, szczęściu i nieszczęściu, nadziejach i rozczarowaniach.

Porównywaliśmy nasze wizje dotyczące przyszłości... no i graliśmy razem tak długo jak to było możliwe.

Wybuch jego ciężkiej choroby był dla mnie szokiem, a w dwa lata później musiałem go pożegnać na zawsze.

Muzyka Zbyszka pozostała i jest źródłem inspiracji dla wielu muzyków na całym świecie.