Aktualności

Richie Beirach o Zbigniewie Seifercie

Wszystko to było zawarte w brzmieniu, które wydobywał. Wystarczyło, że zagrał jeden dźwięk, by słuchacze od razu usłyszeli, odczuli całą siłę i głębię jego serca, niepodważalne „człowieczeństwo” jego muzyki i czystą radość, którą sprawiało mu improwizowanie solo lub z zespołem. Miałem to niezwykłe szczęście, że mogłem go poznać i z nim grać i nagrywać wiele razy. Razem z Agnieszką odwiedzali mnie w Nowym Jorku, bawili się, śmiali, grali i urządzali próby. Lubił wykonywać moje utwory, na przykład Zal (skomponowany specjalnie dla niego), Leaving, Elm, Broken Wing czy Pearl. A potem, kiedy zachorował, chciał przed śmiercią nagrać jeszcze jedną płytę. Tak powstał album „Passion”, nagrany z orkiestrą smyczkową i zespołem jazzowym w składzie: Zbiggy, Eddie Gomez (gitara basowa), Jack DeJohnette (perkusja), John Scofield (gitara), Nana (instrumenty perkusyjne) i ja (fortepian). Zbiggy zaaranżował utwory w taki sposób, by połączyć brzmienie obu zespołów w spójną całość. Był już wtedy bardzo chory i czasami słaby, ale grał jak anioł i biła od niego nadludzka siła, która, choć unosiła go wysoko ponad ziemię, była w swojej intensywności prawdziwie ziemska. Spośród wszystkich płyt, jakie słyszałem i nagrałem, ten album jest moim ulubionym. Zbiggy nie był bardzo popularny, ale ci, którzy go znali, doskonale wiedzieli, że to właśnie on wyznaczył kierunek współczesnej wiolinistyce po epoce Coltrane’a.

Z wyrazami miłości, radości i pamięci.